piątek, 15 maja 2015

Rozdział 2

Siedzieli na swoich, porozrzucanych niedbale walizkach na pełnym ludzi peronie. Panna Samuels stała przed nimi i z miną surowego komandosa starała się wkuć im do głowy kilka zasad. Jak sam powiedziała, uważała również iż są na tyle dorośli, że o ile będą mieli obie półkule na właściwym miejscu, to dam im trochę więcej swobody. Oczywiście wszyscy pokiwali na to ochoczo głowami. I żadnego alkoholu. Tak też powiedziała, patrząc przy tym wymownie na Hale, który tylko prychnął pod nosem i powiedział, że to wtedy, to był tylko jednorazowy wybryk. Choć drugą ręką chował głębiej do plecaka małą piersiówkę – ‘Tak na wszelki wypadek’. Potem postanowił przygniatać Cartera swoim spojrzeniem w zemście za wybryk kofeinowy. Robbie na początku starała się nic z tego nie robić, jednak po paru ciężkich minutach podszedł do przyjaciół i zaczął wyzywać na chamstwo Hale’a. No bo co w końcu?! Taki dupek może pozwalać sobie na wszystko, a oni nie mogą mu się odwdzięczyć, bez ciągłego wrażenia, że Hale się zaraz zemści?
Pociąg wjechał na stację parę minut później. Całą siódemką musieli zmieścić się w jednym przedziale. Grace i Evy zajęły miejsca obok siebie tuż przy oknie. Charlie i Robbie postanowili ścisnąć się z dziewczynami i zmieścić po ich stronie. Natomiast naprzeciwko usiedli panna Samuels, Rick i Billy. Po jakiejś godzinie jazdy nauczycielka opuściła przedział, zostawiając ich samych. Hale rozsiadł się wtedy wygodnie i spojrzał lekceważąco na czwórkę ściśniętą naprzeciwko. Jego wewnętrzny makiawelizm podpowiadał mu, że powinien skorzystać ze zbliżającej się okazji dręczenia ich przez całe wakacje. Uśmiechnął się chytrze na swoje mroczne myśli i z lubością spoglądał na pełne podejrzliwości twarze Drużyny Wiecznie Walczących O Sprawiedliwość. Już chciał rzucić jakąś kąśliwą uwagę w ich stronę, starając się jednocześnie nie zwracać uwagi na dobiegającą do jego uszu muzykę ze słuchawek, śpiącego obok Billy’ego, jednak wyprzedziła go Evy.
- Zastanawiam się, dlaczego dyrektor zgodził się nas puścić do tej posiadłości? Kim jest ciotka tego faceta? I czy w ogóle dowiedział się wszystkiego zanim się na to zgodził?
- Nie zdziwiłabym się gdyby tego nie zrobił – przyznała Grace – Byliśmy dla niego zbędnym ciężarem. Słyszałam, że zaplanował sobie w tym roku jakieś super wakacje.
- A kogo obchodzą jego wakacje? – Hale wywrócił oczami – Ten facet miałby nas gdzieś, nawet jak by nic nie zaplanował. On po prostu lubi mieć wolne.
- Ciotka tego faceta jest babcią, któregoś z uczniów – powiedział Robbie ignorując chłopaka.
- A ty skąd to wiesz? – spytała zdziwiona Evy.
- Podsłuchałem. – przyznał, pochylając się do przodu – Jakiś czas przed tym, jak nam o tym powiedział, zostałem wezwany na dywanik. Kiedy przyszedłem pod jego gabinet, akurat przyszło tych 2 gości i weszli przede mną, a dyro kazał mi zaczekać na zewnątrz. Postanowiłem więc skorzystać z okazji, że nie było ze mną sekretarki i przystawiłem ucho do drzwi.  Ten grubszy mówił wtedy coś o swojej ciotce, o jej domu i właśnie o tym wyjeździe. Usłyszałem też , że to jego siostrzeniec powiedział jego ciotce o tym, że kilkoro uczniów zostaje na wakacje i że to był powód, dla którego postanowili nas zaprosić. Potem dyro zadzwonił do tej ciotki, a potem do rodziców tego chłopaka, żeby potwierdzić ,że to rodzina i że wszystko się zgadza. Tylko, że nie słyszałem nazwiska rodziców tego dzieciaka bo ten gruby strasznie kaszlał i połowę rozmowy mi zagłuszył.  Nie wiem o co dokładnie się ich pytał, ale faktycznie po tym jak dostał potwierdzenie od rodziców, że wszystko się zgadza i że to nie żadna ściema, jakoś o większe detale nie był ciekawy. Bo potem dość szybko wyszli od niego.
- To będzie ciekawie jak okaże się, że to prawdziwa rudera – zaśmiał się pod nosem Hale.
- Najwyżej uciekniesz z niej z krzykiem – rzucił w jego stronę Charlie, a reszta zachichotał.
- Ja? – spytał wyniośle – Raczej Billy.
Wszyscy spojrzeli na śpiącego chłopaka i zaśmiali się razem. W tej samej chwili drzwi do przedziału rozsunęły się i weszła do niego panna Samuels.
- Z czego się tak śmiejecie? – spytała z uśmiechem.
- Z Billy’ego – powiedzieli chórem i zaśmiali się ponownie.
Przez resztę podróży nie odzywali się do siebie ani słowem, każde zajęte swoimi myślami. 
***
Sylvia Samuels starała się ukryć rosnące z każdą kolejną sekundą zażenowanie, gdy po raz setny przekręcała o parę stopni trzymaną w rękach mapę. Cała grupa jej podopiecznych wpatrywała się w nią ze znużeniem, stojąc przed skromnym dworcowym budynkiem, na pustym już prawie parkingu.
- Powiemy jej? – spytał szeptem Charlie, poprawiając pasek od ciążącego mu coraz bardziej plecaka.
Robbie wzruszył ramionami i dalej z zadowoleniem oglądał poczynania nauczycielki.
- Niech Evy jej powie – zaproponowała Grace.
- Popieram – mruknął za pleców Charlie’ego, Billy.
- No idźże Hart! – Hale wypchnął dziewczynę do przodu- Bo będziemy tu stać do rana.
Evy powoli podeszła do nauczycielki  i wymamrotała nieśmiało:
-Ehm. Przepraszam, ale to chyba nie jest mapa tej miejscowości.
Na czerwonej już twarzy panny Samuels wykwitło szczere zdziwienie pomieszane z odrobiną wstydu.
- No tak, faktycznie – wydukał – Dziękuję.
Ktoś głośno zatrąbił, aż obie podskoczyły. Grafitowy Mini Cooper z wmalowaną reklamą wypożyczalni, z której pochodził, zatrzymał się przed nimi z piskiem opon i za uchylonego okna wyjrzała kobieta o równie czerwonej twarzy co i włosach. Potrząsając dziko farbowaną czupryną,  młoda turysta zaczęła krzyczeć do nich po francusku. Panna Samuels ściągnęła brwi w cienką linię i chwyciwszy Evy za łokieć odciągnęła do grupy, odkrzykując coś odjeżdżającej furiatce po francusku.
- Ale Pani jej dowaliła – Rick pokiwał z uznaniem głową- nie wiedziałem, że zna Pani takie słowa, Pani profesor.
- A ja nie wiedziałam, że znasz francuski- popatrzyła na niego znad ramienia Evy.
- No wie Pani, francuski, język miłości, laski na to lecą. Tylko przy okazji, skoro już musiałem uczyć się pięknych słówek, aby podbić damskie serca, postanowiłem zagłębić się w mroczniejsze strony tego języka i jak widzę pani również.
- Nie uczyłam się tego języka panie Hale. Posługuję się nim od dziecka na równi z włoskim i angielskim.
Nauczycielka zaczęła składać pogniecioną mapę.
- Wygląda na to, że musimy zapytać się kogoś o drogę – podsunął, stający obok Evy, Charlie .
- Ale tu są prawie sami turyści – zauważył Robbie.
- Skąd mamy wiedzieć kto jest stąd? – spytał Billy.
- Znawcy okolicy nie latają z aparatami – odezwał się Hale – Poza tym kretynie, nawet turystów możemy się zapytać bo mają mapy. No i najważniejsze bystrzaki – komórki.
Spojrzeli na niego zdziwieni.
- No brawa i oklaski – załamał ręce – GPS, mapy , mówi wam to coś?
Przez całą grupę przeszła fala zrozumienia. No faktycznie! Billy wyciągnął telefon.
- Nie szpanuj – mruknął Robbie.
- Nie, nie, nie! – zawołała w tym samym czasie profesor – Nauczcie się wreszcie załatwiać sprawy osobiście. Nie zawsze będziecie mieli telefon przy sobie. I co wtedy?
Billy spojrzał na kobietę jak na kosmitkę, która wydawała niezrozumiałe dźwięki. Pogłaskał z czułością obudowę swojego sprzętu i schował go do kieszeni. Hale wywrócił oczami i przeniósł wzrok na jednego z członków Komitetu Do Spraw Pomocy Innym, bez względu na to czy też tej pomocy potrzebują czy nie. Charlie minął go i ruszył w stronę spacerujących wokół ludzi. Druga członkini ruszyła za nim. Razem z Evy zaczepili jakąś kobietę i po chwili wrócili do grupy z szerokimi uśmiechami.
 - Musimy przejść przez miasteczko. Briar Rose House jest położone na wzgórzu. Za nim jest niewielka zatoka, a kawałek dalej po prawej zamek. Podobno nie stoją jakoś blisko siebie, ale bardzo dobrze go widać. – powiedział Charlie.
- No i tamta Pani powiedziała, że na pewno go rozpoznamy bo to dość imponujący budynek – dodała Evy.
- No to idziemy, nie ma na co czekać- powiedział panna Samuels.
Wszyscy zebrali swoje walizki oraz plecaki i przeszli na drugą stronę ulicy. Skierowali swoje kroki w stronę centrum miasteczka, którym był brukowany plac, otoczony szeregiem domów  i katedrą, na którego środku stał połyskujący  w poronieniach słońca pomnik. Mijali rozgadane tłumy turystów, pstrykających zdjęcia z gorliwością godną szaleńców. Opuścili rynek w pośpiechu, chcą uniknąć oślepiających błysków fleszy, które przyprawiły o migrenę gdy tylko miało się szczęście odwrócić w stronę robiących zdjęcia fotografów. Skręcili w uliczkę po prawej stornie kościoła. Idąc nią zachwycali się zszarzałą po latach bielą mijanych budynków,  pokrytych czerwoną bądź ciemno szarą dachówką, pokrytą śliskim osadem, który dodawał im lat i na swój sposób uroku.
Hale zastanawiał się nad głośnym marudzeniem, ale stwierdził, że ten zaszczyt zostawi Billy’em, z którego się przy okazji ponabija. Bo w sumie to nawet mu się tu podobało. Za miasteczkiem droga, którą szli rozdzielała się na trzy inne. Oni ruszyli prosto pomiędzy zielonymi polami, aż po jakiś dziesięciu minutach weszli w niewielki szeleszczący chicho liśćmi zagajnik. Gdy po jakiś kolejnych pięciu minęli ostatnią linię drzew, droga przed nimi zaczęła piąć się łagodnie w górę. Gdzieś na początku swoje wspinaczki natknęli się na bramę, której opłakany stan wołał o pomstę do nieba.  Niedaleko niej stała nieduża perfekcyjnie wtapiająca się w zrujnowane otoczenie chatka dozorcy, z której komina wydobywała się dym. Panna Samuels minęła tyrpiących się złośliwie chłopców i ruszyła do drewnianych drzwi. Zapukała. Nic. Po chwili dostrzegła po prawej stronie dzwonek. Zadzwoniła. Tym razem drzwi otworzyły się i staną w nich mężczyzna o zmęczonym wyrazie na ogorzałej, pokrytej zmarszczkami  twarzy. Miał on krótko przystrzyżoną brodę, w tym samy grafitowym kolorze co wystające, spod typowej dla rybaków czapki, potargane włosy. Jego lewa ręka, lekko wyciągnięta do przodu, dzierżyła stary, dopiero co naostrzony, pokryty masłem noż, a blisko osadzone oczy wpatrywały się ze zniecierpliwieniem w stojącą przed nim kobietę. Młoda pani profesor odchrząknęła niezręcznie wyciągając w jego stronę drobną dłoń.
- Dzień dobry – przywitała się – Nazywam się Sylvia Samules – jej dłoń zniknęła pod wielką dłonią starszego mężczyzny. – My …
- Dzieciaki, tak? To wy cała grupa – przerwał jej, spoglądając ponad jej ramieniem na stojącą pod bramą gromadkę. – Pani poczeka – powiedział znikając w głębi domu. Po chwili wrócił, bez noża, ale za to odziany w sweter. Noc była chłodna. Skonsternowana Sylvia ruszyła za mężczyzną, który zatrzymał się przed młodzieżą.
- Nazywam się John Mullock. Nadzoruję, opiekuję się, dbam i pilnuję tej posiadłości na życzenie jej właścicieli – rzekł do wszystkich– Ja mieszkam tu– skinieniem wskazał na swoją chatkę– I tego się trzymam , nie zapuszczam się raczej do posiadłości w celach rekreacyjnych czy wypoczynkowych.
Hale prychnął pod nosem. Mullock zignorował go i mówił dalej.
 - Wy zajmiecie się sobą, a ja sobą. Powinniście sobie poradzić. Jeśli coś się zepsuje, nie będziecie wiedzieli gdzie co może się znajdować, choć szukaliście tego wszędzie, wtedy możecie przyjść z pytaniami i prośbami do mnie. Na dobry początek możecie mieć drobne problemy z elektrycznością, ale jutro z samego rana przyjdę się tym zająć. A na razie idziemy – to rzekłszy podszedł do bramy i z lekkością odsunąć ciężkie metalowe skrzydło.
Po drugiej stornie żwirowany podjazd wił się między krzewami dzikiej róży, porastającej gęsto wzgórze i okolice domu. Delikatne różowe płatki tonęły gdzieś w morzu zielonych liści, pokonane dodatkowo przez dojrzałe już gdzie nie gdzie czerwone owoce. Żwir zachrzęścił cicho pod nogami Mullocka, gdy ten ruszył przed siebie. Wszyscy poszli w jego ślady, wpatrując się jednocześnie z fascynacją w dziki gąszcz o błyszczących delikatnie, niewidocznych na pierwszy rzut oka kolcach.
- Uważajcie na to jak będziecie chcieli się tu bawić – odezwał się mężczyzna , po tym jak zerknąwszy do tyłu zobaczył ich obserwujących otoczenie. – Możecie się nieźle poharatać między tymi niepozornymi krzewami.
Cała grupa obejrzała się dookoła w poszukiwaniu choćby skrawka wolnej przestrzeni, jednak cała przód posesji zajmowały dzikie róże. Szli więc ścieżką na sama szczyt niewielkiego wzniesienia, na którym znajdowała się Briar Rose House. Posiadłość prezentowała się tak samo źle jak metalowa brama odgradzająca ją od intruzów. Jedynym plusem, jaki dostrzegli na pierwszy rzut oka, był szeroki podjazd pod domem. Front natomiast, prezentował pokruszone gdzie nie gdzie bure cegły, które tworzyły cały budynek od partery, aż po 3 piętro schowane pod spadzistym dachem. Wysokie okna pokryte były grupą warstwą kurzu, przez który próbowały się przebić ostanie promienie zachodzącego już słońca. Gdzieś z tyłu strzeliście ku górze wyrastała, niczym spiczasty kapelusz, pojedyncza wieża. Młodzież stojąc za dozorcom zadzierała głowy do góry i starała się ogarnąć wzrokiem całą budowlę.
- Kiedyś … - mężczyzna chrząknął i podjął sowim beznamiętnym tonem- Kiedyś Briar Rose wyglądała inaczej, niektórzy mówili nawet, że jest ładniejsza niż zamek.
- To coś? – Billy niemalże śmiał się histerycznie – Co to w ogóle jest!?
Mullock swoim zwyczajem zignorował chłopaka, a Panna Samules spojrzała na niego ostro. Foster zamilkł, nie przestając się przy tym krzywić.
- Bo Ci tak zostanie – szepnął mu do ucha Hale. Billy spojrzał na niego tylko spode łapa i razem z resztą ruszył w stronę wąskiej i niedużej werandy, podtrzymywanej przez krzywe stylizowane na styl dorycki kolumny.
John Mullock pchnął ciężko ogromne wrota wejściowe i puścił ich przodem.
– To są klucze do Briar Rose House – rzekł wręczając miedziany pęk nauczycielce – Poznajcie Się. 
Uśmiechnął się ponuro pod wąsem i zostawiwszy ich u wejścia, odszedł.