Siedzieli
na swoich, porozrzucanych niedbale walizkach na pełnym ludzi peronie. Panna Samuels
stała przed nimi i z miną surowego komandosa starała się wkuć im do głowy kilka
zasad. Jak sam powiedziała, uważała również iż są na tyle dorośli, że o ile będą mieli obie półkule na właściwym
miejscu, to dam im trochę więcej swobody. Oczywiście wszyscy pokiwali na to
ochoczo głowami. I żadnego alkoholu. Tak też powiedziała, patrząc przy tym
wymownie na Hale, który tylko prychnął pod nosem i powiedział, że to wtedy, to
był tylko jednorazowy wybryk. Choć drugą ręką chował głębiej do plecaka małą piersiówkę
– ‘Tak na wszelki wypadek’. Potem postanowił przygniatać Cartera swoim
spojrzeniem w zemście za wybryk kofeinowy. Robbie na początku starała się nic z
tego nie robić, jednak po paru ciężkich minutach podszedł do przyjaciół i
zaczął wyzywać na chamstwo Hale’a. No bo co w końcu?! Taki dupek może pozwalać
sobie na wszystko, a oni nie mogą mu się odwdzięczyć, bez ciągłego wrażenia, że
Hale się zaraz zemści?
Pociąg
wjechał na stację parę minut później. Całą siódemką musieli zmieścić się w
jednym przedziale. Grace i Evy zajęły miejsca obok siebie tuż przy oknie. Charlie
i Robbie postanowili ścisnąć się z dziewczynami i zmieścić po ich stronie.
Natomiast naprzeciwko usiedli panna Samuels, Rick i Billy. Po jakiejś godzinie
jazdy nauczycielka opuściła przedział, zostawiając ich samych. Hale rozsiadł
się wtedy wygodnie i spojrzał lekceważąco na czwórkę ściśniętą naprzeciwko.
Jego wewnętrzny makiawelizm podpowiadał mu, że powinien skorzystać ze
zbliżającej się okazji dręczenia ich przez całe wakacje. Uśmiechnął się chytrze
na swoje mroczne myśli i z lubością spoglądał na pełne podejrzliwości twarze
Drużyny Wiecznie Walczących O Sprawiedliwość. Już chciał rzucić jakąś kąśliwą
uwagę w ich stronę, starając się jednocześnie nie zwracać uwagi na dobiegającą
do jego uszu muzykę ze słuchawek, śpiącego obok Billy’ego, jednak wyprzedziła
go Evy.
-
Zastanawiam się, dlaczego dyrektor zgodził się nas puścić do tej posiadłości? Kim
jest ciotka tego faceta? I czy w ogóle dowiedział się wszystkiego zanim się na
to zgodził?
-
Nie zdziwiłabym się gdyby tego nie zrobił – przyznała Grace – Byliśmy dla niego
zbędnym ciężarem. Słyszałam, że zaplanował sobie w tym roku jakieś super
wakacje.
-
A kogo obchodzą jego wakacje? – Hale wywrócił oczami – Ten facet miałby nas
gdzieś, nawet jak by nic nie zaplanował. On po prostu lubi mieć wolne.
-
Ciotka tego faceta jest babcią, któregoś z uczniów – powiedział Robbie
ignorując chłopaka.
-
A ty skąd to wiesz? – spytała zdziwiona Evy.
-
Podsłuchałem. – przyznał, pochylając się do przodu – Jakiś czas przed tym, jak
nam o tym powiedział, zostałem wezwany na dywanik. Kiedy przyszedłem pod jego
gabinet, akurat przyszło tych 2 gości i weszli przede mną, a dyro kazał mi
zaczekać na zewnątrz. Postanowiłem więc skorzystać z okazji, że nie było ze mną
sekretarki i przystawiłem ucho do drzwi.
Ten grubszy mówił wtedy coś o swojej ciotce, o jej domu i właśnie o tym wyjeździe.
Usłyszałem też , że to jego siostrzeniec powiedział jego ciotce o tym, że
kilkoro uczniów zostaje na wakacje i że to był powód, dla którego postanowili
nas zaprosić. Potem dyro zadzwonił do tej ciotki, a potem do rodziców tego
chłopaka, żeby potwierdzić ,że to rodzina i że wszystko się zgadza. Tylko, że
nie słyszałem nazwiska rodziców tego dzieciaka bo ten gruby strasznie kaszlał i
połowę rozmowy mi zagłuszył. Nie wiem o
co dokładnie się ich pytał, ale faktycznie po tym jak dostał potwierdzenie od
rodziców, że wszystko się zgadza i że to nie żadna ściema, jakoś o większe
detale nie był ciekawy. Bo potem dość szybko wyszli od niego.
-
To będzie ciekawie jak okaże się, że to prawdziwa rudera – zaśmiał się pod
nosem Hale.
-
Najwyżej uciekniesz z niej z krzykiem – rzucił w jego stronę Charlie, a reszta
zachichotał.
-
Ja? – spytał wyniośle – Raczej Billy.
Wszyscy
spojrzeli na śpiącego chłopaka i zaśmiali się razem. W tej samej chwili drzwi
do przedziału rozsunęły się i weszła do niego panna Samuels.
-
Z czego się tak śmiejecie? – spytała z uśmiechem.
-
Z Billy’ego – powiedzieli chórem i zaśmiali się ponownie.
Przez
resztę podróży nie odzywali się do siebie ani słowem, każde zajęte swoimi myślami.
***
Sylvia
Samuels starała się ukryć rosnące z każdą kolejną sekundą
zażenowanie, gdy po raz setny przekręcała o parę stopni trzymaną w rękach mapę.
Cała grupa jej podopiecznych wpatrywała się w nią ze znużeniem, stojąc przed skromnym
dworcowym budynkiem, na pustym już prawie parkingu.
-
Powiemy jej? – spytał szeptem Charlie, poprawiając pasek od ciążącego mu coraz
bardziej plecaka.
Robbie
wzruszył ramionami i dalej z zadowoleniem oglądał poczynania nauczycielki.
-
Niech Evy jej powie – zaproponowała Grace.
-
Popieram – mruknął za pleców Charlie’ego,
Billy.
-
No idźże Hart! – Hale wypchnął dziewczynę do przodu- Bo będziemy tu stać do
rana.
Evy
powoli podeszła do nauczycielki i wymamrotała
nieśmiało:
-Ehm.
Przepraszam, ale to chyba nie jest mapa tej miejscowości.
Na
czerwonej już twarzy panny Samuels wykwitło szczere zdziwienie pomieszane z
odrobiną wstydu.
-
No tak, faktycznie – wydukał – Dziękuję.
Ktoś
głośno zatrąbił, aż obie podskoczyły. Grafitowy Mini Cooper z wmalowaną reklamą
wypożyczalni, z której pochodził, zatrzymał się przed nimi z piskiem opon i za
uchylonego okna wyjrzała kobieta o równie czerwonej twarzy co i włosach. Potrząsając
dziko farbowaną czupryną, młoda turysta
zaczęła krzyczeć do nich po francusku. Panna Samuels ściągnęła brwi w cienką linię i chwyciwszy Evy za łokieć
odciągnęła do grupy, odkrzykując coś odjeżdżającej furiatce po francusku.
-
Ale Pani jej dowaliła – Rick pokiwał z uznaniem głową- nie wiedziałem, że zna
Pani takie słowa, Pani profesor.
-
A ja nie wiedziałam, że znasz francuski- popatrzyła na niego znad ramienia Evy.
-
No wie Pani, francuski, język miłości, laski na to lecą. Tylko przy okazji,
skoro już musiałem uczyć się pięknych słówek, aby podbić damskie serca, postanowiłem
zagłębić się w mroczniejsze strony tego języka i jak widzę pani również.
-
Nie uczyłam się tego języka panie Hale. Posługuję się nim od dziecka na równi z
włoskim i angielskim.
Nauczycielka
zaczęła składać pogniecioną mapę.
-
Wygląda na to, że musimy zapytać się kogoś o drogę – podsunął, stający obok Evy,
Charlie
.
-
Ale tu są prawie sami turyści – zauważył Robbie.
-
Skąd mamy wiedzieć kto jest stąd? – spytał Billy.
-
Znawcy okolicy nie latają z aparatami – odezwał się Hale – Poza tym kretynie,
nawet turystów możemy się zapytać bo mają mapy. No i najważniejsze bystrzaki –
komórki.
Spojrzeli
na niego zdziwieni.
-
No brawa i oklaski – załamał ręce – GPS, mapy , mówi wam to coś?
Przez
całą grupę przeszła fala zrozumienia. No faktycznie! Billy wyciągnął telefon.
-
Nie szpanuj – mruknął Robbie.
-
Nie, nie, nie! – zawołała w tym samym czasie profesor – Nauczcie się wreszcie
załatwiać sprawy osobiście. Nie zawsze będziecie mieli telefon przy sobie. I co
wtedy?
Billy
spojrzał na kobietę jak na kosmitkę, która wydawała niezrozumiałe dźwięki. Pogłaskał
z czułością obudowę swojego sprzętu i schował go do kieszeni. Hale wywrócił
oczami i przeniósł wzrok na jednego z członków Komitetu Do Spraw Pomocy Innym,
bez względu na to czy też tej pomocy potrzebują czy nie. Charlie minął go i
ruszył w stronę spacerujących wokół ludzi. Druga członkini ruszyła za nim.
Razem z Evy zaczepili jakąś kobietę i po chwili wrócili do grupy z szerokimi uśmiechami.
- Musimy przejść przez miasteczko. Briar Rose House
jest położone na wzgórzu. Za nim jest niewielka zatoka, a kawałek dalej po
prawej zamek. Podobno nie stoją jakoś blisko siebie, ale bardzo dobrze go
widać. – powiedział Charlie.
-
No i tamta Pani powiedziała, że na pewno go rozpoznamy bo to dość imponujący
budynek – dodała Evy.
-
No to idziemy, nie ma na co czekać- powiedział panna Samuels.
Wszyscy
zebrali swoje walizki oraz plecaki i przeszli na drugą stronę ulicy. Skierowali
swoje kroki w stronę centrum miasteczka, którym był brukowany plac, otoczony
szeregiem domów i katedrą, na którego
środku stał połyskujący w poronieniach
słońca pomnik. Mijali rozgadane tłumy turystów, pstrykających zdjęcia z
gorliwością godną szaleńców. Opuścili rynek w pośpiechu, chcą uniknąć
oślepiających błysków fleszy, które przyprawiły o migrenę gdy tylko miało się
szczęście odwrócić w stronę robiących zdjęcia fotografów. Skręcili w uliczkę po
prawej stornie kościoła. Idąc nią zachwycali się zszarzałą po latach bielą
mijanych budynków, pokrytych czerwoną
bądź ciemno szarą dachówką, pokrytą śliskim osadem, który dodawał im lat i na
swój sposób uroku.
Hale
zastanawiał się nad głośnym marudzeniem, ale stwierdził, że ten zaszczyt
zostawi Billy’em, z którego się przy okazji ponabija. Bo w sumie to nawet mu
się tu podobało. Za miasteczkiem droga, którą szli rozdzielała się na trzy
inne. Oni ruszyli prosto pomiędzy zielonymi polami, aż po jakiś dziesięciu
minutach weszli w niewielki szeleszczący chicho liśćmi zagajnik. Gdy po jakiś
kolejnych pięciu minęli ostatnią linię drzew, droga przed nimi zaczęła piąć się
łagodnie w górę. Gdzieś na początku swoje wspinaczki natknęli się na bramę,
której opłakany stan wołał o pomstę do nieba.
Niedaleko niej stała nieduża perfekcyjnie wtapiająca się w zrujnowane
otoczenie chatka dozorcy, z której komina wydobywała się dym. Panna Samuels
minęła tyrpiących się złośliwie chłopców i ruszyła do drewnianych drzwi.
Zapukała. Nic. Po chwili dostrzegła po prawej stronie dzwonek. Zadzwoniła. Tym
razem drzwi otworzyły się i staną w nich mężczyzna o zmęczonym wyrazie na
ogorzałej, pokrytej zmarszczkami twarzy.
Miał on krótko przystrzyżoną brodę, w tym samy grafitowym kolorze co wystające,
spod typowej dla rybaków czapki, potargane włosy. Jego lewa ręka, lekko wyciągnięta do przodu, dzierżyła stary, dopiero co naostrzony, pokryty masłem noż, a blisko
osadzone oczy wpatrywały się ze zniecierpliwieniem w stojącą przed nim kobietę.
Młoda pani profesor odchrząknęła niezręcznie wyciągając w jego stronę drobną
dłoń.
-
Dzień dobry – przywitała się – Nazywam się Sylvia Samules – jej dłoń zniknęła
pod wielką dłonią starszego mężczyzny. – My …
-
Dzieciaki, tak? To wy cała grupa – przerwał jej, spoglądając ponad jej ramieniem
na stojącą pod bramą gromadkę. – Pani poczeka – powiedział znikając w głębi
domu. Po chwili wrócił, bez noża, ale za to odziany w sweter. Noc była chłodna.
Skonsternowana Sylvia ruszyła za mężczyzną, który zatrzymał się przed młodzieżą.
-
Nazywam się John Mullock. Nadzoruję, opiekuję się, dbam i pilnuję tej posiadłości
na życzenie jej właścicieli – rzekł do wszystkich– Ja mieszkam tu– skinieniem wskazał
na swoją chatkę– I tego się trzymam , nie zapuszczam się raczej do posiadłości
w celach rekreacyjnych czy wypoczynkowych.
Hale
prychnął pod nosem. Mullock zignorował go i mówił dalej.
- Wy zajmiecie się sobą, a ja sobą. Powinniście
sobie poradzić. Jeśli coś się zepsuje, nie będziecie wiedzieli gdzie co może
się znajdować, choć szukaliście tego wszędzie, wtedy możecie przyjść z
pytaniami i prośbami do mnie. Na dobry początek możecie mieć drobne problemy z elektrycznością,
ale jutro z samego rana przyjdę się tym zająć. A na razie idziemy – to rzekłszy
podszedł do bramy i z lekkością odsunąć ciężkie metalowe skrzydło.
Po
drugiej stornie żwirowany podjazd wił się między krzewami dzikiej róży,
porastającej gęsto wzgórze i okolice domu. Delikatne różowe płatki tonęły
gdzieś w morzu zielonych liści, pokonane dodatkowo przez dojrzałe już gdzie nie
gdzie czerwone owoce. Żwir zachrzęścił cicho pod nogami Mullocka, gdy ten
ruszył przed siebie. Wszyscy poszli w jego ślady, wpatrując się jednocześnie z
fascynacją w dziki gąszcz o błyszczących delikatnie, niewidocznych na pierwszy
rzut oka kolcach.
-
Uważajcie na to jak będziecie chcieli się tu bawić – odezwał się mężczyzna , po
tym jak zerknąwszy do tyłu zobaczył ich obserwujących otoczenie. – Możecie się
nieźle poharatać między tymi niepozornymi krzewami.
Cała
grupa obejrzała się dookoła w poszukiwaniu choćby skrawka wolnej przestrzeni,
jednak cała przód posesji zajmowały dzikie róże. Szli więc ścieżką na sama
szczyt niewielkiego wzniesienia, na którym znajdowała się Briar Rose House. Posiadłość prezentowała się tak samo źle jak
metalowa brama odgradzająca ją od intruzów. Jedynym plusem, jaki
dostrzegli na pierwszy rzut oka, był
szeroki podjazd pod domem. Front natomiast, prezentował pokruszone gdzie nie
gdzie bure cegły, które tworzyły cały budynek od partery, aż po 3 piętro
schowane pod spadzistym dachem. Wysokie okna pokryte były grupą warstwą kurzu,
przez który próbowały się przebić ostanie promienie zachodzącego już słońca.
Gdzieś z tyłu strzeliście ku górze wyrastała, niczym spiczasty kapelusz, pojedyncza
wieża. Młodzież stojąc za dozorcom zadzierała głowy do góry i starała się
ogarnąć wzrokiem całą budowlę.
-
Kiedyś … - mężczyzna chrząknął i podjął sowim beznamiętnym tonem- Kiedyś Briar
Rose wyglądała inaczej, niektórzy mówili nawet, że jest ładniejsza niż zamek.
-
To coś? – Billy niemalże śmiał się histerycznie – Co to w ogóle jest!?
Mullock
swoim zwyczajem zignorował chłopaka, a Panna Samules spojrzała na niego ostro. Foster
zamilkł, nie przestając się przy tym krzywić.
-
Bo Ci tak zostanie – szepnął mu do ucha Hale. Billy spojrzał na niego tylko
spode łapa i razem z resztą ruszył w stronę wąskiej i niedużej werandy, podtrzymywanej
przez krzywe stylizowane na styl dorycki kolumny.
John
Mullock pchnął ciężko ogromne wrota wejściowe i puścił ich przodem.
–
To są klucze do Briar Rose House – rzekł wręczając miedziany pęk nauczycielce –
Poznajcie Się.
Uśmiechnął
się ponuro pod wąsem i zostawiwszy ich u wejścia, odszedł.